Tracisz czas zaglądając na tego bloga. W zasadzie tracisz go zaglądając na większość blogów i konsumując treści po jakich ślizgasz się w internecie. Nie dlatego, że nie ma w nich niczego wartościowego. Chodzi o to, w jaki sposób to robisz.
Wartościowe sposoby spędzania czasu przeznaczonego na pracę to robienie/wytwarzanie czegoś (powiedzmy praca „praca”) albo uczenie się. Żadnym z nich nie jest siedzenie na fejsie (nawet takie „branżowe”) czy czytanie blogów. Nawet tych tematycznych, np. o rozwoju produktów. W sumie to drugie jest gorsze, bo gdy robisz to, wydaje Ci się, że robisz coś, czego tak naprawdę nie robisz.
Niedawno pisałem jak radykalnie ograniczyłem wizyty na Facebooku. Przy okazji zyskałem sporo czasu. Dziś trochę żałuję, że dopiero wtedy i, że nie była to moja, w pełni świadoma decyzja.
Uwolniony czas ma dwa „wymiary”. Jeśli zaglądam tam najwyżej raz dziennie przez 10 minut, to każdą inną minutę mogę poświęcić na coś innego. Równocześnie w moich myślach całkowicie nie funkcjonuje już „dzwonek” zadający pytanie „a co tam na fejsie”, albo zupełnie kretyńskie „ciekawe ile lajków”. W internecie i na fejsie nic nie podsuwa mi już „dopasowanych” dla mnie powierzchownych materiałów. To znaczy, że jest więcej miejsca na wszystkie inne rzeczy. Oraz, że łatwiej mi decydować o tym, co eksploruję.
Uwolnienie się od tego idiotyzmu było jednym z etapów pracy nad higieną umysłu (uznałem, że nie poszukam lepszego określenia). Wcześniej zrobiłem inne rzeczy: od dawna nie czytam newsów, na serwisy informacyjne zaglądam wyłącznie w celach zawodowych (by sprawdzić jak coś jest zrobione). Prawie nie czytam artykułów. Prawie – bo coś tam jednak czytam (efekty selekcji widać na twitterze czy linkedinie – gdy przebrnąłem i było warto, to się dzielę).
Nie warto marnować czasu na rzeczy, które nic nie dają. Inspiracją do tego wpisu i przemyśleń był tekst na serwisie finansowym „Mootley Fool”. Autor zadeklarował, że będzie czytał więcej książek zamiast konsumować treści. Bo tylko z książek naprawdę można się czegoś nauczyć. Dlaczego? Z jednej strony jest wkład autora. Sporo włożył w poznanie tematu. Trzeba podjąć wysiłek, by móc wiedzę na dany temat zamknąć w sprzedawalnej książce. Z drugiej strony zobowiązać się do przeczytania kilkuset stron to dla nas poważniejsza decyzja. Podejmujemy ją dużo bardziej świadomie, niż 100 małych decyzji dotyczących roztrwonienia po 100 x 10 minut na artykuły. Tylko to powoduje, że więcej z czytania książki wyciągniemy.
To paradoks. We wstępie do książki Andy Grove’a „High output management” Ben Horovitz napisał mając na myśli rok 1995: In those days, there were no blogs or TED Talks teaching us about entrepreneurship. In fact, there was almost nothing of use written for people like me who aspired to build and run a company. Dziś jest dużo więcej, dużo lepszych materiałów w zasadzie na każdy temat – od gotowania do decyzji podejmowania. I równocześnie, ich czytanie bardzo łatwo staje się zwykłą czasu marnacją. Bo czytać też trzeba umieć. Jak to robić? O tym wkrótce.