Jak sponsor wpływa na rozwój produktu?

Jako sponsor pracuję z właścicielem produktu. Mam sprawić, że to co robi z zespołem idzie dobrze, pozwala osiągnąć założone cele i po prostu się opłaca. Odpowiadam za rozwój produktu, choć sam bezpośrednio w nim nie uczestniczę.

Sponsor to osoba decyzyjna, z kierownictwa firmy (lub organizacji, w końcu nawet administracja ma produkty). Może to być menedżer, który odpowiada za jeden lub kilka biznesów a prace rozwojowe są w nich ważne. Poza nimi podlega mu np. sprzedaż czy marketing produktu. Może to być założyciel w startupie, który zrobił się duży. Niewiele się pisze o sponsorach, o czym wspominałem w pierwszej części wpisu.

Sponsor ma sporo do zrobienia a jego wpływ nie jest bezpośredni. Dla kogoś, kto ludzi siedzieć głęboko w produkcie, zna jego niuanse, to spore wyzwanie. Nie może sam o wszystkim decydować. Nie brzmi to pięknie, ale teraz ma sprawić, żeby zasoby, które mu powierzono były efektywnie inwestowane. Najważniejszym z zasobów jest czas pracy ludzi. Jest cenniejszy niż pieniądze. Raz zmarnowany, nie odbuduje się. Trzeba zapewnić, by był wykorzystywany na rzeczy, które przynoszą najwięcej korzyści. Kluczowe sposoby to selekcja, eliminacja i priorytetyzacja pomysłów czy historii do zrealizowania – różnie się to nazywa.

Tu warto zadać sobie pytanie. Czy ktoś, kto nie potrafi się ogarnąć ze swoim czasem może być dobrym sponsorem? Jeśli nie radzisz sobie ze swoimi zadaniami, jak chcesz wpłynąć na dobre wykorzystanie czasu innych? W końcu nawet jeśli robisz to nieźle, to i tak trudniejsze będzie przenieść to na zespół.

Sponsor pracuje z produkt ownerem. To za jego pośrednictwem uzyskuje większość wyników swojej pracy. Musi więc go dobrze wybrać i rozwijać. Zapewnia w tym układzie doświadczenie, wsparcie i motywację. Potrzebna jest w ilościach hurtowych, nie będzie łatwo. Bądą problemy, będą konflikty, będzie się wywracało.

Sponsor rozmawia z ownerem o celach działań i wkładzie, który wnosi do zespołu. Owner dba o zrozumienie wizji i strategii – a także o ich jakość. Rozmowa o celach i wynikających z nich priorytetach będzie jedną z najważniejszych. Po ich ustaleniu kluczowa się staje komunikacja – wizji, strategi i celów – do zespołu. Czasem sponsor robi to osobiście, jego obecność zwykle dobrze wpływa na morale zespołu. Ludzie myślą hierchicznie i lubią czuć się częścią większej całości. Udział kogoś „z góry” może to zapewnić.

Ważnym aspektem aktywności sponsora jest dbanie o jakość zespołu. Rozmawia z osobami zatrudniającymi jego członków – tak, by zaangażowani byli sensowni programiści czy projektanci. Lepiej się dzieje, gdy rzeczy robią dobrzy ludzie. Ważna jest też… ochrona zespołu przed wpływem otoczenia. Trzeba dbać o jego autonomię i utrudniać ingerencje w prace w trakcie trwania. To złożone, ważne i w jakimś stopniu sprzeczne z powszechnym przekonaniem.

Wyzwaniem jest udział sponsora w procesie, w którym kształtuje się kultura pracy. Wpływa ona na sposób robienia rzeczy, wspólny dla całej organizacji. Zależy od niej masa rzeczy. W jaki sposób podejmujemy decyzje? Czy posługujemy się liczbami i jak? Czy wyciągamy wnioski z porażek? Jak szybko wdrażamy nowe rozwiązania. To tylko niektóre z nich.Tego nie zmienia się szybko, ani łatwo.

Perspektywa sponsora

Jestem sponsorem. Kiedyś sam rozwijałem produkty, teraz zatrudniam osoby, które to robią. Przejście od jednej roli do drugiej, zrozumienie różnic i zmiana nawyków sporo mi zajęły. Co teraz ode mnie zależy, co muszę teraz robić? Czego nie powinienem? O tym nie przeczytacie na innych blogach…

Niewiele jest artykułów o roli sponsora, czy też pisanych z perspektywy sponsora w projektach dotyczących budowania produktów cyfrowych. Zwłaszcza takich, które wykorzystują scrum czy inne podejścia zwinne. Najłatwiej dowiedzieć się o tym co robi sponsor w waterfallu, komitetach sterujących i tym podobnych. Dostępna „literatura” o agile wydaje się udawać, że ktoś taki nie istnieje.

Twórcy scrum i jego wyznawcy idealizują świat wokół skupiając się na tym, co się dzieje w procesie pisania samego kodu. Sponsora wrzucają do worka „Management+interesariusze” => nie nasz problem. Może dlatego, że już w zespole jest wystarczająco dużo wyzwań, z którymi rzadko kto sobie radzi. Może dlatego, że nie ma zbyt wielu ludzi, którzy byli z obu stron… i uczestniczą w tej dyskusji.

Sponsor ma wpływ i znaczenie. Choćby dlatego, że zwykle jest szefem osób odpowiadających za rozwój produktów lub za biznes za nimi stojący. Trudno uniknąć jego obecności zwłaszcza w okresie transformacji – zmiany podejścia z tradycyjnego na zwinne. Stara rola nie da o sobie zapomnieć. Ludzie nie dadzą.

Najczęściej jest to osoba dużo bardziej doświadczona niż podwładni. Tak być powinno, w innym wypadku, od kogo mieliby się uczyć. Z tym doświadczeniem wiąże się najwięcej wyzwań. W pewnym zakresie wręcz wykorzystanie go jest jedną z rzeczy, których sponsor nie powinien robić.

Najważniejsza to unikać mikrozarządzania. Nie rozwijamy naszych ludzi mówiąc im co i jak mają robić. Przy rozwoju produktów jest to szczególnie trudne, bo oznacza powstrzymanie się od sugerowania rozwiązań i uwag na poziomie pikseli oraz szczegółów. Jest to również trudne, ponieważ często praca „seniora” jest pracą mentora, który uczy określonych kompetencji.

Z zasad scrum wynika, że sponsorowi nie wolno wręcz komunikować się z zespołem. Chodzi o to, żeby unikać merytorycznego wpływu na to, co robi zespół w czasie, gdy coś tworzy / buduje. Z jednej strony jest to życzeniowe, z drugiej zrozumiałe. Jakakolwiek furtka w tym zakresie łatwo rozmywa odpowiedzialność i tworzy pole do wymówek dla uczestników projektu.

Ostatni „zakaz” jest szczególnie ważny. Sponsor jest kluczowym uczestnikiem tego, co się dzieje wokół projektu. Tu ma jedno ważne „Nie” do zrobienia. Nie powinien spowalniać, w szczególności w jakimkolwiek stopniu opóźniać decyzji mogących mieć wpływ na projekt. Zespoły najlepiej działają, gdy są całkowicie autonomiczne – nie muszą czekać na wyniki działań, które są prowadzone poza nimi. To prosty przepis na porażkę, gdy muszą. W praktyce bardzo trudno całkowicie uniknąć jakiś zatwierdzeń czy rozstrzygnięć. I ich wpływ trzeba minimalizować niczego nie opóźniając.

Te „zakazy” są dość trudne w praktyce. Trudno się powstrzymać od podpowiadanie zwłaszcza, gdy świetnie się wie „jak” (a przynajmniej jest się przekonanym, że się wie). Na szczęście jest cała masa rzeczy, które sponsor robić powinien..

O tym jednak wkrótce.

Jak czytać?

Powieści są najlepsze, gdy chcemy się oderwać od codzienności. W weekendy dobrze jest czytać rzeczy, które nie mają bezpośredniego związku z pracą (historia, filozofia..). W tygodniu warto mieć czas na czytanie, które nas uczy i rozwija. Pytanie jak to robić z sensem?

Postanowiłem poznać metodę zarządzania celami za pomocą tzw. OKR. Zacząłem czytać artykuły i oglądać prezentacje na temat. Skonsumowałem wątki na Quorze. Poddałem się dopiero po dojściu do wnioski, że kolejne materiały nie dają mi nowych informacji, że nie odpowiadają na pozostałe pytania. Wiedziałem to z notatek, na bieżąco przetwarzałem rzeczy, których się dowiadywałem.

Piszę o tym, bo stosowałem tu w praktyce kilka zasad czytania, które warto znać. Przede wszystkim dobrze mieć cel. Jest tak, gdy chcemy poznać nową dziedzinę, zbudować kompetencję, nabyć umiejętność albo coś zmienić – w życiu lub pracy. Wiedzę poznaną w określonym celu lepiej się przyswaja.

Znakomity aktor Zbigniew Zapasiewicz opowiadał kiedyś, że gdy się czymś interesuje, czyta po kolei kilka książek na ten temat. To świetna rada, wiedza utrwala się przez powtarzanie. Zanurzenie się w temacie powoduje, że stopniowo dochodzimy do własnych przemyśleń z nim związanych. Najlepsze do takich studiów są książki, o powodach pisałem. Często trafiamy na tematy bez książek – stąd wykłady, prezentacje i Quora.

Podobno by się czegoś nauczyć najlepiej napisać o tym książkę. Tu znaczenie ma głównie poznanie i przetworzenie masy informacji na jeden temat. Można robić te dwie rzeczy tylko przetwarzając poznany materiał, bez pisania książki. Znakomitą metodę uczenia się miał znany fizyk Richard Feynmann. W ciągu miesiąca zapominamy 90 proc. rzeczy, których się dowiedzieliśmy. Dlatego warto robić notatki, przetwarzać je i czasem do nich wracać – zwłaszcza w najważniejszych dla nas tematach.

Inspiracyjnie: polecam zapoznanie się z notatkami z książek, które robi Derek Sivers. Zdaje się, że niedawno je odświeżył.

Być może uznasz, że taka perspektywa „ukierunkowanego” czytania jest bezduszna i mechaniczna. Rozumiem to i uważam, że warto czytać nawet jakkolwiek. Biorąc choćby przykład z Warrena Buffeta. Ten facet jest bogaty ponieważ jest mądry i ma charakter. Warto śledzić. Co mówi o czytaniu?  1.“read 500 pages like this every day. That’s how knowledge builds up, like compound interest.” 2. ” I read and read and read. I probably read five to six hours a day.”

Ostatni krok to stosowanie. Jak mówił Bruce Lee, nie wystarczy wiedzieć, trzeba stosować. I to najlepiej już od momentu, w którym czegoś się nauczyliśmy…

Niepotrzebnie zaglądasz na blogi

Tracisz czas zaglądając na tego bloga. W zasadzie tracisz go zaglądając na większość blogów i konsumując treści po jakich ślizgasz się w internecie. Nie dlatego, że nie ma w nich niczego wartościowego. Chodzi o to, w jaki sposób to robisz.

Wartościowe sposoby spędzania czasu przeznaczonego na pracę to robienie/wytwarzanie czegoś (powiedzmy praca „praca”) albo uczenie się. Żadnym z nich nie jest siedzenie na fejsie (nawet takie „branżowe”) czy czytanie blogów. Nawet tych tematycznych, np. o rozwoju produktów. W sumie to drugie jest gorsze, bo gdy robisz to, wydaje Ci się, że robisz coś, czego tak naprawdę nie robisz.

Niedawno pisałem jak radykalnie ograniczyłem wizyty na Facebooku. Przy okazji zyskałem sporo czasu. Dziś trochę żałuję, że dopiero wtedy i, że nie była to moja, w pełni świadoma decyzja.

Uwolniony czas ma dwa „wymiary”. Jeśli zaglądam tam najwyżej raz dziennie przez 10 minut, to każdą inną minutę mogę poświęcić na coś innego. Równocześnie w moich myślach całkowicie nie funkcjonuje już „dzwonek” zadający pytanie „a co tam na fejsie”, albo zupełnie kretyńskie „ciekawe ile lajków”. W internecie i na fejsie nic nie podsuwa mi już „dopasowanych” dla mnie powierzchownych materiałów. To znaczy, że jest więcej miejsca na wszystkie inne rzeczy. Oraz, że łatwiej mi decydować o tym, co eksploruję.

Uwolnienie się od tego idiotyzmu było jednym z etapów pracy nad higieną umysłu (uznałem, że nie poszukam lepszego określenia). Wcześniej zrobiłem inne rzeczy: od dawna nie czytam newsów, na serwisy informacyjne zaglądam wyłącznie w celach zawodowych (by sprawdzić jak coś jest zrobione). Prawie nie czytam artykułów. Prawie – bo coś tam jednak czytam (efekty selekcji widać na twitterze czy linkedinie – gdy przebrnąłem i było warto, to się dzielę).

Nie warto marnować czasu na rzeczy, które nic nie dają. Inspiracją do tego wpisu i przemyśleń był tekst na serwisie finansowym „Mootley Fool”. Autor zadeklarował, że będzie czytał więcej książek zamiast konsumować treści. Bo tylko z książek naprawdę można się czegoś nauczyć. Dlaczego? Z jednej strony jest wkład autora. Sporo włożył w poznanie tematu. Trzeba podjąć wysiłek, by móc wiedzę na dany temat zamknąć w sprzedawalnej książce. Z drugiej strony zobowiązać się do przeczytania kilkuset stron to dla nas poważniejsza decyzja. Podejmujemy ją dużo bardziej świadomie, niż 100 małych decyzji dotyczących roztrwonienia po 100 x 10 minut na artykuły. Tylko to powoduje, że więcej z czytania książki wyciągniemy.

To paradoks. We wstępie do książki Andy Grove’a „High output management” Ben Horovitz napisał mając na myśli rok 1995: In those days, there were no blogs or TED Talks teaching us about entrepreneurship. In fact, there was almost nothing of use written for people like me who aspired to build and run a company. Dziś jest dużo więcej, dużo lepszych materiałów w zasadzie na każdy temat – od gotowania do decyzji podejmowania. I równocześnie, ich czytanie bardzo łatwo staje się zwykłą czasu marnacją. Bo czytać też trzeba umieć. Jak to robić? O tym wkrótce.