FPP: Facebook i problem gotowanej żaby

Żaba wrzucona do wrzątku wyskoczy oparzona. Włożona do zimnej wody da się powoli ugotować. Facebook gotuje nas jak żaby, stopniowo uzależniając i przyzwyczajając do siebie. Z czasem stajemy się dla niego coraz lepszym towarem.

Facebook niedawno zablokował dostęp do mojego konta. Zażądał skanu dowodu osobistego, by potwierdzić jak się nazywam. Nie lubię urzędów, więc nie zrobiłem tego. Znalazłem obejście i w praktyce przestałem używać serwisu. Zaglądam tylko w trybie incognito, a przy okazji sporo się dowiedziałem o FB i o sobie. Warto.

Dwukrotnie już FB uznał, że ja to nie ja. Za każdym razem przy okazji aktualizacji aplikacji na telefonie. Nowa wersja coś mieliła, po czym poprosiła o zalogowanie przez WWW. Tam Fejs kwestionował prawdziwość nazwiska. Prawdopodobnie aplikacja sprawdza jak się nazywam w telefonie. Zmieniłem nazwisko w telefonie po czym usunąłem i Fejsa, i Messendżera. Działo się to parę miesięcy temu i od tej pory nie spotkałem się z sytuacją, w której musiałbym użyć starego konta.

Okazało się, że wszystko co wrzuciłem na FB nie jest moje. Nie mam dostępu do publikowanych tam wypowiedzi, zdjęć i statusów. FB używałem od 2007 roku więc trochę tego było. Jeśli coś mogło być cenne – np. dane z datami o miejscach, w których byłem, musiałbym podjąć wysiłek, żeby się do tego dostać. 

Moje “istnienie” na fejsie z punktu widzenia innych się wyzerowało. Tak jakbym nie istniał i nie dyskutował z nimi przez te lata. To częściowo rozwiązało problem dostępu do danych o mnie. Fejs je ma, nie skasuje ich (to się nie opłaca), ale ich nie udostępnia i – mam nadzieję – nie wykorzystuje. Nie sprawdzałem, czy tak jest.

Zyskałem sporo czasu i uwagi dla innych rzeczy. Zyskałem mimo tego, że używałem serwisu wstrzemięźliwie. Jednak ciągle byłem zalogowany i zawsze mogłem tam zajrzeć. Teraz też zaglądam, ale jest to decyzja, co w jakiś sposób ogranicza czas do 10-15 minut dziennie. Doba staje się dłuższa, gdy nie zajmujesz wyrażaniem refleksji na dowolny temat. Jest dłuższa nawet, gdy tylko ich nie czytasz.

Nie bardzo mogę z przyczyn zawodowych odciąć się od FB całkowicie. Trudno jest dziś rozwijać produkty cyfrowe nie wykorzystując ich obecności w socialu. Po odcięciu na nowo spojrzałem na FB z punktu widzenia „produktowego”. Konto, którego obecnie używam, pozwoliło mi przyjrzeć się całemu procesowi onboardingu. Robi wrażenie jak Fejs dba o nowego użytkownika do momentu, w którym go nauczy i uzależni od siebie. To mistrzostwo. Porównując stan poprzedni i obecny, lepiej też widać jak serwis wykorzystuje dane. Stary Fejs dużo o mnie wiedział – z każdej strony, na której ma swoje kody i z wszystkich moich reakcji na wpisy. Mój nowy “ślepy” Fejs jest o wiele gorszy, jednak robi wrażenie ile o mnie wie i jak szybko się uczy.

Korzyścią z odłączenia jest więc więcej prywatności. Przeczytałem niedawno o badaniach, których autorzy ustalili, że choć teoretycznie zależy nam na prywatności, w praktyce się jej pozbywamy. Może dlatego, że koszt nie jest wyraźny i widoczny. Nie przeszkadza nam, że ktoś na naszych danych może budować biznes, w końcu jesteśmy tylko jednym z milionów. Typowo antyskuteczne jest też unioeuropejskie uświadamianie o śledzeniu, które zawdzięczamy regulacjom o ciasteczkach. Gdyby prawo było w stanie rozsądnie reagować na to co się dzieje, dużo bardziej drastyczny zapis dotyczyłby Facebooka. Nie uważam jednak, że należy go przyjąć. Raczej, że każdy we własnym zakresie, posługując się rozumem, powinien się chronić korzystając z dostępnych narzędzi.

Warto się wylogować, nie tylko do życia.

Żeby zachować spójność z tym co piszę, wywaliłem z bloga lajki. Nie musi Cię to powstrzymywać przed dzieleniem się tym tekstem 😉

Jak zrobić komunikat o cookies?

Komunikaty o cookie mają na polskich stronach już ponad dwa lata. Niestety z czasem wcale nie robią się lepsze. Jak je robić, żeby nie przeszkadzać użytkownikom i równocześnie być w zgodzie z regulacjami? Jak skutecznie działać w sytuacji, gdy niezbyt sensownie napisane prawo wymusza na nas psucie stron? Co w ogóle można z tym ciastkiem zrobić?

Właściwie w tytule powinno być „jak nie robić komunikatu o cookies”. Zastanawiam się, jak możnaby sprawić by twórcy stron nie robili więcej niż muszą. Żeby starali się nie szkodzić użytkownikom równocześnie spełniając wszelakie obowiązki obywatela i usługodawcy (sic!). 

Mam rozkoszny obowiązek nadzorowania wdrożeń zmian na stronach wynikających z nowości w prawie. Użytecznością zajmuję się od ponad 10 lat i wiem jak zachowują się użytkownicy. Mam pojęcie o tym jak żwawy jest proces legislacyjny (nie jest to jakaś niepowszechna wiedza). Mam też świadomość, jaką wiedzę o technologii ma zdecydowana większość ludzkości – w tym wszyscy, którzy piszą prawo. W związku z tym mogę powiedzieć: to nie ma sensu najmniejszego, nie działa i działać nie będzie. Może być tylko gorzej.

Przez jakiś czas po wejściu w życie przepisu miałem zawodowe hobby. Gdy na radarze znalazł się klasyczny użytkownik (nie z branży), korzystający ze stron, próbowałem podejrzeć czy i jak na komunikat o cookie reaguje. Ofiarą padali członkowie rodziny i znajomi. Sprawdzałem czy widzą, czy wiedzą o co chodzi. Dziś już robię to rzadko, reakcje się powtarzały. Jedna z osób mi podziękowała „przez Ciebie to widzę”. Moje wnioski: nie widzą, nie zwiększa im się świadomość, nie wiedzą po co to. Nie mogę powiedzieć, że nie chcą tego, przyzwyczaili się do takiego zaśmiecenia stron, że skupiają się na tym czego szukają, pomijając cały szum. Gdyby to było równie upierdliwe jak reklamy, świadomi zainstalowaliby adblock.

Piszę o tym, bo widzę, że z czasem jest gorzej a nie lepiej. Komunikat stosują praktycznie wszystkie strony, a kreatywność ich twórców coraz bardziej szkodzi. Nie mówię o dziełach myśli twórczej w stylu „zaakceptuj bo jesteśmy najlepsi”, tylko o zwykłej przesadzie. Swoją drogą jakie niecne zamiary mogły mieć wszystkie możliwe urzędy, że trzeba to na nich czytać – nie mam pojęcia. Raczej też nie zdarzy się cud i nikt tego nie usunie z przepisów. W interesie serwisów jest robić je tak, żeby spełniały swoją rolę listka figowego i nie szkodziły. Tylko jak?

Nie zajmuję się poradami prawnymi. Mogę za to napisać co bym robił, gdybym nie był pewny co robić, nie miał funduszu na dział prawny, chciał być w zgodzie z prawem oraz nie chciał szkodzić użytkownikom. Przede wszystkim – podglądałbym. Sprawdziłbym jak to robią najwięksi. Zwykle mają prawników, którzy dbają, by firma nie musiała ponieść kar. Z drugiej strony ich ludzie od produktu troszczą się, żeby to, co zostanie wdrożone, w niczym nie przeszkadzało użytkownikom.

Nawiasem mówiąc podglądanie nie jest szczególnie złą techniką wspomagającą rozwój produktów. Im bardziej się ktoś angażuje w to co robi, tym wręcz trudniej mu go uniknąć.

Warto podglądnąć np. jakie i jak długie sformułowanie komunikatu o cookie wystarczy. Czasem okazuje się, że bardzo krótkie zawiera słowa, które są znaczące. Nie na darmo Onet pisze „cookie i innych technologii”. Taki zapis może opłacać się bez względu na to, czego się używa. Dziś coraz częściej właściele stron używają gotowych rozwiązań i naprawdę nie wiedzą jak one robią, to co robią. Nie zawsze robią za pomocą cookie. Z drugiej strony – urzędnicy nie mają o tym raczej pojęcia, więc czy to już nie jest nadgorliwość…

Prawo mówi, że użytkownik końcowy zostanie o tym co trzeba uprzednio bezpośrednio poinformowany w sposób jednoznaczny, łatwy i zrozumiały. Sam ten zapis jest dośc komiczny – został poinformowany w sposób zrozumiały nie oznacza, że zrozumiał. Jednak zostawmy to. Tu – wynika z obserwacji dużych serwisów – można np. przyjąć iż wystarczy ów komunikat pokazać. Raz. 

Kluczową rzeczą, o którą warto zadbać jest… trwałość cookie lub innej technologii. Jeśli planujemy akcję, jaką wykonamy – za pomocą cookie lub innych technologii – na komputerze, który został poinformowany, to niech ta akcja będzie naprawdę skuteczna. Innymi słowy – wsadźmy mu nabardziej trwałe cookie na jakie nas stać. Takie cookie dla armii na wojnę 30 letnią. Żeby już nigdy więcej tych bezużytecznych głupot użytkownik czy też komputer nie musiał oglądać. Tak na marginesie – technologia działa tak, że to jednak nie użytkownik jest tu informowany, tylko właśnie przeglądarka konkretnego użytkownika na komputerze.

Są też konsekwencje powiedzmy „produkcyjne”. Element jest istotną składową koszyka, którzy właściciele serwisów muszą utrzymywać. Akurat to powinni robić ze szczególną dbałością – nie można sobie pozwolić na to, żeby czasem to działało lub nie. Gdy tylko działają strony – to to coś musi, na każdego nowego klienta – być emitowane. Inaczej łamiemy prawo. Czyli jeśli mamy awarię – a awarie zdarzają się każdemu – nie możemy tego nie przywrócić w pierwszej kolejności, gdy tylko działa coś, co zapisuje cookie.

Nie mam pomysłu ani wiary, że da się jakoś wpłynąć na tworzenie prawa sprawiając, że kolejne regulacje nie wprowadzą na strony jeszcze większych głupot. By rozwiązać raz na zawsze problem „cookie” bardziej realne wydaje mi się rozwiązanie typu „pożeracz cookies” w przeglądarkach. Musieliby zastosować je twórcy tych programów dodając – być może nawet domyślnie wyłączoną – opcję „Nie pokazują głupot o cookies, jestem świadomy, że w internet of thins nawet kibel w Wąchocku będzie ich używał”. Wtyczka chowałaby komunikat twórców, którzy po swojej stronie musieli by go jakoś specyficznie otagować. Zrobiłbym to u nas niezwłocznie..

Swoją drogą, czym my się tu zajmujemy. Ludzkość ogląda jakieś komunikaty o cookies nic z ich nie rozumiejąc. Branża się napracowała, ustawodawcy nakombinowali, prawnicy natłumaczyli co to znaczy i co trzebaby. Równocześnie ta sama ludzkość nieustanie pozostaje zalogowana na fejsie i jest na nim obecna praktycznie na każdym serwisie, na który wejdzie. Nie jako komputer o IP nn.uur.mm.err, tylko jako Andrzej Nowak czy Kasia Zawadzka. I nikt im nie mówi „Nasza strona pomaga Facebookowi w dostępie do danych o każdym Twoim ruchu, jesteś frajerem, że tak się dajesz sprzedawać”. Ale to już inny temat…

Podręcznikowe wady menedżerów

Literatura biznesowa opisuje jak prowadzić finanse, zarządzać pracownikami, czy tworzyć i skutecznie wdrażać strategie. Jest też kopalnią wiedzy o ludziach i ich zachowaniach. Zawiera recepty, ale pełna jest przy tym historii pokazujących jak beznadziejni potrafią być menedżerowie i korporacje.

Sporo można się nauczyć czytając dziś internet. Tyle jest świetnych artykułów, że czasu brakuje nawet by skonsumować tylko to, co jest bezpłatne. Jednym z lepszych źródeł wiedzy jest dla mnie Harvard Business Review. To specyficzne wydawnictwo. Numer miesięcznika kosztuje ponad 100 zł  i rzadko kiedy w całości jest pasjonujący. Równocześnie przez lata opublikowano tu prawdopodobnie najważniejsze teksty o wszystkim co w biznesie istotne. HBR ma sensownie zaprojektowane strony, na których udostępnia artykuły z archiwów. Teraz akurat – jeszcze do końca sierpnia – są otwarte, warto to wykorzystać.

Od kilku lat czytam w HBR rzeczy, które mają jakiś związek z rozwojem produktów. Kiedyś zwróciłem uwagę na akapit, w którym klasyk opisywał, co menedżerowie robią źle. Zacząłem wyłapywać takie historie. Jest takie prawo, że kiedy ktoś zwróci Ci uwagę na srebrną skodę, wszędzie już widzisz srebne skody. Jest ich trochę, wcześniej też były, ale teraz masz w głowie otwartą klapkę, więc zauważasz je łatwiej. Ja mam tak z kawałkami o beznadziejnych menedżerach.

Warren Buffet mówi (nie w HBR): „Jeśli jakiś prezes jest entuzjastą szczególnie głupiej akwizycji, to zarówno jego pracownicy jak i zewnętrzni doradcy dostarczą dowolnych potrzebnych projekcji, które uzasadnią to stanowisko. Tylko w bajkach mówi się cesarzom, że nie mają szat”. Założyciel Intuitu Scott Cook stwierdza natomiast, że większość decyzji w korporacjach bazuje na “polityce, perswazji i powerpoincie”. Żadne z tych trzech P nie jest godne zaufania…

Żródłem opisywanych problemów jest ludzka natura. Pułapki społeczne i psychologiczne świetnie opisują w dyskusji „Making Great Desisions” na łamach „McKinsey Quarterly” Chip Heath i Olivier Sibony. „Jeśli jesteś doświadczonym menedżerem, już wpłynąłeś na swoich ludzi, świadomie i nieświadomie. .. Dlatego warto.. zapytać podwładnych, kto z nich się nie zgadza z rekomendacją, której dostarczyli. Jeśli wszyscy się zgadzają, mogło mieć miejsce myślenie grupowe”.

Jedną z przyczyn podejmowania złych decyzji – piszą Lovallo i Kahneman w artykule „Delusions of Success” – jest przecenianie swojego wpływu na rzeczywistość. Regularnie w listach do udziałowców zarządy przypisują sobie sukcesy, a za porażki winą obarczają zdarzenia z otoczenia. To przekonanie prowadzi ich do podejmowania ryzyk, na które by się nie zdecydowali, gdyby naprawdę rozumieli ile zależy od ich działań.

Guru strategii Michael E. Porter twierdzi, że przywództwo się zdegenerowało koncentrując na operacyjnych poprawkach. W 1996 roku pisał o patologiach w realizacji strategii. Wg niego rzadko komu udaje się ta sztuka, ponieważ menedżerowie widzą potrzebę walki z konkrencją na wszystkich frontach i nie potrafią dokonywać wyborów. Starają się imitować to, co robi konkurencja, w efekcie walczą głównie ceną, co nie ma sensu.

W sumie menedżerowie są tylko ludźmi, ich skłonności i wady są ludzkie. Autorzy piszą o błędach, ponieważ pełnią one rolę edukacyjną. No i gdyby takie rzeczy się nie zdarzały, wtedy wszystkim wszystko by wychodziło, a w końcu jest tak, że rzadko komu udaje się cokolwiek…

Obłędnie lepsze interfejsy

Jest w sztuce UX szczególna kategoria błędów. Zdarzają się, gdy projektanci chcą by coś było „lepsze”, ale zapominają o skutkach i detalach. Takie błędy mają niską szkodliwośc i często przechodzą niezauważone. Potrafią jednak przeszkadzać i świadczą o jakości pracy.

Rzadko piszę o błędach i zwykle robię to, gdy w krótkim czasie zaatakuje mnie kilka przypadków, które mają wspólny mianownik. Tym razem inspiracją jest notka na Twitterze. Zanim ją przeczytałem myślałem, że jestem jedynym, który widzi wady luzackiego stosunku do dat.

 

Niejasne daty

Ktoś kiedyś zauważył, że zamiast pisac 10.34 lepiej podać informację „5 minut temu”. Taka forma jest bardziej naturalna i zrozumiała. O tym, co dopiero się stało, myslimy „przed chwilą”. W określonym kontekście to ma sens. Weźmy jednak taki scenariusz: oglądam swoje stare zdjęcia na Instagramie. Okazuje się, że byłem gdzieś 130 tygodni temu. Tylko kiedy to mogło być? Jaki miesiąc?

Niszą, jaką są użytkownicy zaglądający w historię, nikt się nie zajął. Precyzja i użyteczność zawartych tu informacji padły ofiarą. Coraz więcej jest tych niedokładności. W aplikacji muzycznej na smartfonie nie sprawdzicie już jaki bitrate mają wasze mptrójki itd. (wiedząc co to jest bitrate jesteśmy w niszy). Może nikt normalny (o ile istnieje użytkownik normalny) nie ogląda swoich starych zdjęć na Instagramie, ale wyobraźcie sobie, że projektanci innowacyjnego interfejsu w banku na liście przelewów umieszczają datę „bardzo dawno temu”. Coraz więcej jest „fajnych” interfejsów finansowych, gdzie obrazki zastępują przejrzystość, więc na pewno gdzieś to zrobią.

W swoim banku mogę użyć własnej ikony z burakiem do przelewów za telekomunikację, ale nie mogę ustawić jako „domyślny” rachunku, który jest dla mnie domyślny (pierwszy pokazuje się rachunek kredytowy). Bank, ten z większych, zapytany nabrał wody w usta wyjaśniając ” Sprawa została przekazana do merytorycznej komórki Banku celem weryfikacji”. Przy okazji poinformował, że zamiast numeru klienta, którego w pięć lat nauczyłem się już na pamięć, mogę zacząć używac „przyjaznego loginu”. Na szczęście nie pozbawi mnie możliwości używania numeru.

Agresywne ostrzeżenia

Czasem projektanci robią coś, bo mają za dużo czasu. Dzieje się tak w organizacjach, w których mają mocną pozycję, czas i warunki do działania. Na tyle dobre, żeby pracować nad lepszymi formularzami.

W takim formularzu podaję nr telefonu. Wpisuję tylko pierwszą cyfrę. Obok formularza pojawia się ostrzeżenie „Podany numer jest za krótki”. Na czerwono, co w jakiś sposób atakuje. Formularz zareagował za wcześnie. Ostrzeżenie będzie mnie pilnowało do wpisania ostatniej cyfry. Nie powinno być tak zrobione – nie powinno mówić użytkownikowi, że zrobił coś źle, zanim jeszcze to zrobił. Rozwiązaniem jest zmiana koloru, albo pokazanie komunikatu w momecie, gdy użytkownik opuści pole.

Takie rzeczy są po to, żeby zachwycić, poprawić komfort i wygodę. Powinno się je robić dobrze, albo wcale. Wcale oznacza tu zastosowanie prostych, sprawdzonych rozwiązań. Dobrze – przemyślenie całości i znalezienie czasu na doskonałą realizację. Formularz „wystarczająco dobry” spełniłby swoją funkcję. Ten niby lepszy, za to niedorobiony, nic nie daje biznesowi. Może czasem jakiś prezes bez pojęcia o temacie pokiwa głową mrucząc z zadowoleniem na wieśc o możliwości wyboru ikonek i kolorowych wykresach. Na robienie doskonale zwykle czasu brakuje (nawet jeśli się ma go na tyle dużo, żeby się bawić). To paradoks, ale dość powszechny.

Wszechobecne tutoriale

Kopalnią źle zrobionych detali jest dla mnie Deezer. To krzywdzące stwierdzenie może wynikać z tego, że dobrze znam tę aplikację. Zacząłem jej używać pewnie „153 tygodnie temu”. Mimo tego ostatnio postanowiła mnie siebie nauczyć i podpowiadała jak dodać album do ulubionych. Mam kilkadziesiąt albumów w ulubionych. To nie jest bardzo trudne sprawdzić, czy użytkownik korzysta z „promowanej” funkcji, czy radzi sobie z aplikacją, czy może jest „power userem”.

Na marginesie uważam, że „tutoriale” są złe. Jeśli musisz je pokazywać projektancie, to znaczy, że źle zrobiłeś swoje. Zwłaszcza gdy tłumaczysz jak używać podstawowej funkcji w usłudze. Interfejsy powinny tłumaczyć się same. Pokazywanie „tipów” ma sens w określonych sytuacjach. Np. gdy zależy nam na zwiększeniu korzystania z czegoś, co dużo da użytkownikom, a nie jest do końca naturalne. Na stronie ze zdjęciami np. gdy użytkownik kilka razy kliknie myszą w „następne” podpowiadamy mu „możesz użyć strzałek na klawiaturze”.

Istnieje jeszcze taka możliwość, że na obrazku wyżej padłem ofiarą testu. Coraz częściej tak się robi. Sprawdzamy o ile wzrośnie nam wykorzystanie funkcji, jeśli pokażemy użytkownikom takie coś. Ten samouczek przestał się pojawiac.

Wszyscy robimy takie błędy. Zdarzają się, gdy ktoś da projektantom wolną rękę i nie zadba o konsekwencje. Nie wyjdą we wskaźnikach mierzonych przy rozwoju produktu. Nie są też przesadnie szkodliwe. Często projektanci wiedzą o nich. Nie zaskoczymy ich mówiąc „macie tam takie bez sensu ostrzeżenia”. Zapewne mają to na liście do poprawy – niestety ma ona 30 pozycji a zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia. Kiedyś zaczęli, nie skończyli i przepadło.