Budowanie, rozwój, równowaga

Rozwój produktów cyfrowych zwykle jest niezrównoważony. Ciągle trzeba robić szybciej i więcej. Ścigamy się, czasem sami ze sobą, zwiększamy nakłady, poprawiamy umiejętności. Gdzieś po drodze osiagamy poziom, który mógłby wystarczyć. Trudno jednak się zatrzymać.

Kiedy produkt można uznać za gotowy? Gdy zaspokaja potrzeby użytkownika, dla których powstał. Gdy już nie ma znaczących błędów, choć nie musi być bezbłędny. Gdy wzrost można osiągnąć nie dodając czy poprawiając rzeczy, ale docierając z informacją o produkcie do potencjalnych użytkowników. To nie jest łatwe, ale osiągalne. Pomyślcie o Spotify, które stworzyło fantastyczną wręcz machinę rozwojową. Gdyby nie robiło istotnych zmian w interfejsie przez najbliższe trzy lata, naprawdę uniemożliwiłoby to pozyskanie kolejnych użytkowników do usługi? W tym roku być może większe znaczenie ma tu pozyskanie katalogu Beatlesów (ok, konkurencja też go ma), albo brak nowej płyty Kanye Westa (tylko Tidal ją ma).

Dlaczego nie jest łatwo zatrzymać rozwój i zacząć zainwestować siły w coś innego? Bardzo trudno uchwycić odpowiedni moment. Zawsze wydaje się, że jest coś do zrobienia. Po drugie, stan gotowości osiąga się zwykle, gdy jest się „rozpędzonym”. Na etapie budowania zespoły się uczą, docierają i robią rzeczy – jeśli wszystko idzie dobrze – coraz sprawniej. Od pewnego momentu już trudno im się zatrzymać.

Dla budowniczych rozwijających choćby startupy to brzmi jak problem, który fajnie byłoby mieć. W końcu zawsze trzeba coś dodać, poprawić, rozbudować czy też spłacić trochę długów. Jednak jeśli naprawdę dobrze zadaje się pytanie „co to da naszemu biznesowi / użytkownikom” albo „ilu nowy użytkowników dzięki temu pozyskamy”, w pewnym momencie nie da się udzielić sensownej odpowiedzi uzasadniającej wysiłek. Zwłaszcza jeśli uczciwie porównać zainwestowany czas i pieniądze z alternatywami.

Jeśli to za trudne, nie trzeba się zatrzymywać całkowicie. Wystarczy przerwa. Po kwartale będziemy lepiej wiedzieć czego naprawdę brakuje, a co wydawało się niezbędne.

 

Produktywne nicnierobienie

Czasem lepiej jest nic nie zrobić. Brak działania może dać lepsze efekty niż akcja. Powstrzymanie się od zmiany czy dodawania to ważny element projektowania i działania. Trudno nam jednak go docenić, powstrzymuje nas poczucie winy i potrzeba aktywności.

Na temat zwrócił moją uwagę Nassim Taleb w książce “Antykruchość”. Pisze On m.in., że żaden lekarz nie został nagrodzony za powstrzymanie się od leczenia czy operacji choćby własnie to było najlepszą z opcji. Płacą mu za lecenie, więc nie powie pacjentowi “idź do domu, poczekaj tydzień” a już na pewno “poczekajmy, może Pana organizm poradzi sobie z tym guzem”.

Ciekawe co by było, gdybyśmy płacili lekarzom tylko wtedy gdy jesteśmy zdrowi…

Autorzy wielu tekstów na temat podejmowania decyzji zwracają uwagę, że wariant “nie róbmy nic” zawsze powinien być jedną z rozpatrywanych alternatyw.

W inwestowaniu jedną z ważniejszych rzeczy jest unikanie strat. Często robi się to powstrzymując się przed kupowaniem lub sprzedawaniem.

Steve J. (pamiętamy jak wielkim produktowcem był) stwierdził w jednej z rozmów, że Apple nie ma zbyt wielu “zasobów” i musi starannie wybierać to co robi. Oraz wielu rzeczom mówić nie.

Dlaczego zwykle skłaniamy się ku robieniu? Nierobienie ma bardzo zły PR, kojarzy się z lenistwem. Jesteśmy jako jednostki i grupy zoptymalizowani pod kątem akcji. Nakazują nam ją nasze wykształcone w czasie ucieczek przed lwami umysły. Myślisz, że masz mózg „współczesnego człowieka”? Pomyśl jeszcze raz. Kiedy niby miał on szansę się wykształcić?

Dwa razy się mierzy, zanim zacznie się ciąć. Może następnym razem przed działaniem zastanowić się czy bardziej korzystne nie będzie nicnierobienie?

Kontynuacja: a gdyby tak zatrzymać rozwój produktu?

FPP: Facebook i problem gotowanej żaby

Żaba wrzucona do wrzątku wyskoczy oparzona. Włożona do zimnej wody da się powoli ugotować. Facebook gotuje nas jak żaby, stopniowo uzależniając i przyzwyczajając do siebie. Z czasem stajemy się dla niego coraz lepszym towarem.

Facebook niedawno zablokował dostęp do mojego konta. Zażądał skanu dowodu osobistego, by potwierdzić jak się nazywam. Nie lubię urzędów, więc nie zrobiłem tego. Znalazłem obejście i w praktyce przestałem używać serwisu. Zaglądam tylko w trybie incognito, a przy okazji sporo się dowiedziałem o FB i o sobie. Warto.

Dwukrotnie już FB uznał, że ja to nie ja. Za każdym razem przy okazji aktualizacji aplikacji na telefonie. Nowa wersja coś mieliła, po czym poprosiła o zalogowanie przez WWW. Tam Fejs kwestionował prawdziwość nazwiska. Prawdopodobnie aplikacja sprawdza jak się nazywam w telefonie. Zmieniłem nazwisko w telefonie po czym usunąłem i Fejsa, i Messendżera. Działo się to parę miesięcy temu i od tej pory nie spotkałem się z sytuacją, w której musiałbym użyć starego konta.

Okazało się, że wszystko co wrzuciłem na FB nie jest moje. Nie mam dostępu do publikowanych tam wypowiedzi, zdjęć i statusów. FB używałem od 2007 roku więc trochę tego było. Jeśli coś mogło być cenne – np. dane z datami o miejscach, w których byłem, musiałbym podjąć wysiłek, żeby się do tego dostać. 

Moje “istnienie” na fejsie z punktu widzenia innych się wyzerowało. Tak jakbym nie istniał i nie dyskutował z nimi przez te lata. To częściowo rozwiązało problem dostępu do danych o mnie. Fejs je ma, nie skasuje ich (to się nie opłaca), ale ich nie udostępnia i – mam nadzieję – nie wykorzystuje. Nie sprawdzałem, czy tak jest.

Zyskałem sporo czasu i uwagi dla innych rzeczy. Zyskałem mimo tego, że używałem serwisu wstrzemięźliwie. Jednak ciągle byłem zalogowany i zawsze mogłem tam zajrzeć. Teraz też zaglądam, ale jest to decyzja, co w jakiś sposób ogranicza czas do 10-15 minut dziennie. Doba staje się dłuższa, gdy nie zajmujesz wyrażaniem refleksji na dowolny temat. Jest dłuższa nawet, gdy tylko ich nie czytasz.

Nie bardzo mogę z przyczyn zawodowych odciąć się od FB całkowicie. Trudno jest dziś rozwijać produkty cyfrowe nie wykorzystując ich obecności w socialu. Po odcięciu na nowo spojrzałem na FB z punktu widzenia „produktowego”. Konto, którego obecnie używam, pozwoliło mi przyjrzeć się całemu procesowi onboardingu. Robi wrażenie jak Fejs dba o nowego użytkownika do momentu, w którym go nauczy i uzależni od siebie. To mistrzostwo. Porównując stan poprzedni i obecny, lepiej też widać jak serwis wykorzystuje dane. Stary Fejs dużo o mnie wiedział – z każdej strony, na której ma swoje kody i z wszystkich moich reakcji na wpisy. Mój nowy “ślepy” Fejs jest o wiele gorszy, jednak robi wrażenie ile o mnie wie i jak szybko się uczy.

Korzyścią z odłączenia jest więc więcej prywatności. Przeczytałem niedawno o badaniach, których autorzy ustalili, że choć teoretycznie zależy nam na prywatności, w praktyce się jej pozbywamy. Może dlatego, że koszt nie jest wyraźny i widoczny. Nie przeszkadza nam, że ktoś na naszych danych może budować biznes, w końcu jesteśmy tylko jednym z milionów. Typowo antyskuteczne jest też unioeuropejskie uświadamianie o śledzeniu, które zawdzięczamy regulacjom o ciasteczkach. Gdyby prawo było w stanie rozsądnie reagować na to co się dzieje, dużo bardziej drastyczny zapis dotyczyłby Facebooka. Nie uważam jednak, że należy go przyjąć. Raczej, że każdy we własnym zakresie, posługując się rozumem, powinien się chronić korzystając z dostępnych narzędzi.

Warto się wylogować, nie tylko do życia.

Żeby zachować spójność z tym co piszę, wywaliłem z bloga lajki. Nie musi Cię to powstrzymywać przed dzieleniem się tym tekstem 😉

Jak zrobić komunikat o cookies?

Komunikaty o cookie mają na polskich stronach już ponad dwa lata. Niestety z czasem wcale nie robią się lepsze. Jak je robić, żeby nie przeszkadzać użytkownikom i równocześnie być w zgodzie z regulacjami? Jak skutecznie działać w sytuacji, gdy niezbyt sensownie napisane prawo wymusza na nas psucie stron? Co w ogóle można z tym ciastkiem zrobić?

Właściwie w tytule powinno być „jak nie robić komunikatu o cookies”. Zastanawiam się, jak możnaby sprawić by twórcy stron nie robili więcej niż muszą. Żeby starali się nie szkodzić użytkownikom równocześnie spełniając wszelakie obowiązki obywatela i usługodawcy (sic!). 

Mam rozkoszny obowiązek nadzorowania wdrożeń zmian na stronach wynikających z nowości w prawie. Użytecznością zajmuję się od ponad 10 lat i wiem jak zachowują się użytkownicy. Mam pojęcie o tym jak żwawy jest proces legislacyjny (nie jest to jakaś niepowszechna wiedza). Mam też świadomość, jaką wiedzę o technologii ma zdecydowana większość ludzkości – w tym wszyscy, którzy piszą prawo. W związku z tym mogę powiedzieć: to nie ma sensu najmniejszego, nie działa i działać nie będzie. Może być tylko gorzej.

Przez jakiś czas po wejściu w życie przepisu miałem zawodowe hobby. Gdy na radarze znalazł się klasyczny użytkownik (nie z branży), korzystający ze stron, próbowałem podejrzeć czy i jak na komunikat o cookie reaguje. Ofiarą padali członkowie rodziny i znajomi. Sprawdzałem czy widzą, czy wiedzą o co chodzi. Dziś już robię to rzadko, reakcje się powtarzały. Jedna z osób mi podziękowała „przez Ciebie to widzę”. Moje wnioski: nie widzą, nie zwiększa im się świadomość, nie wiedzą po co to. Nie mogę powiedzieć, że nie chcą tego, przyzwyczaili się do takiego zaśmiecenia stron, że skupiają się na tym czego szukają, pomijając cały szum. Gdyby to było równie upierdliwe jak reklamy, świadomi zainstalowaliby adblock.

Piszę o tym, bo widzę, że z czasem jest gorzej a nie lepiej. Komunikat stosują praktycznie wszystkie strony, a kreatywność ich twórców coraz bardziej szkodzi. Nie mówię o dziełach myśli twórczej w stylu „zaakceptuj bo jesteśmy najlepsi”, tylko o zwykłej przesadzie. Swoją drogą jakie niecne zamiary mogły mieć wszystkie możliwe urzędy, że trzeba to na nich czytać – nie mam pojęcia. Raczej też nie zdarzy się cud i nikt tego nie usunie z przepisów. W interesie serwisów jest robić je tak, żeby spełniały swoją rolę listka figowego i nie szkodziły. Tylko jak?

Nie zajmuję się poradami prawnymi. Mogę za to napisać co bym robił, gdybym nie był pewny co robić, nie miał funduszu na dział prawny, chciał być w zgodzie z prawem oraz nie chciał szkodzić użytkownikom. Przede wszystkim – podglądałbym. Sprawdziłbym jak to robią najwięksi. Zwykle mają prawników, którzy dbają, by firma nie musiała ponieść kar. Z drugiej strony ich ludzie od produktu troszczą się, żeby to, co zostanie wdrożone, w niczym nie przeszkadzało użytkownikom.

Nawiasem mówiąc podglądanie nie jest szczególnie złą techniką wspomagającą rozwój produktów. Im bardziej się ktoś angażuje w to co robi, tym wręcz trudniej mu go uniknąć.

Warto podglądnąć np. jakie i jak długie sformułowanie komunikatu o cookie wystarczy. Czasem okazuje się, że bardzo krótkie zawiera słowa, które są znaczące. Nie na darmo Onet pisze „cookie i innych technologii”. Taki zapis może opłacać się bez względu na to, czego się używa. Dziś coraz częściej właściele stron używają gotowych rozwiązań i naprawdę nie wiedzą jak one robią, to co robią. Nie zawsze robią za pomocą cookie. Z drugiej strony – urzędnicy nie mają o tym raczej pojęcia, więc czy to już nie jest nadgorliwość…

Prawo mówi, że użytkownik końcowy zostanie o tym co trzeba uprzednio bezpośrednio poinformowany w sposób jednoznaczny, łatwy i zrozumiały. Sam ten zapis jest dośc komiczny – został poinformowany w sposób zrozumiały nie oznacza, że zrozumiał. Jednak zostawmy to. Tu – wynika z obserwacji dużych serwisów – można np. przyjąć iż wystarczy ów komunikat pokazać. Raz. 

Kluczową rzeczą, o którą warto zadbać jest… trwałość cookie lub innej technologii. Jeśli planujemy akcję, jaką wykonamy – za pomocą cookie lub innych technologii – na komputerze, który został poinformowany, to niech ta akcja będzie naprawdę skuteczna. Innymi słowy – wsadźmy mu nabardziej trwałe cookie na jakie nas stać. Takie cookie dla armii na wojnę 30 letnią. Żeby już nigdy więcej tych bezużytecznych głupot użytkownik czy też komputer nie musiał oglądać. Tak na marginesie – technologia działa tak, że to jednak nie użytkownik jest tu informowany, tylko właśnie przeglądarka konkretnego użytkownika na komputerze.

Są też konsekwencje powiedzmy „produkcyjne”. Element jest istotną składową koszyka, którzy właściciele serwisów muszą utrzymywać. Akurat to powinni robić ze szczególną dbałością – nie można sobie pozwolić na to, żeby czasem to działało lub nie. Gdy tylko działają strony – to to coś musi, na każdego nowego klienta – być emitowane. Inaczej łamiemy prawo. Czyli jeśli mamy awarię – a awarie zdarzają się każdemu – nie możemy tego nie przywrócić w pierwszej kolejności, gdy tylko działa coś, co zapisuje cookie.

Nie mam pomysłu ani wiary, że da się jakoś wpłynąć na tworzenie prawa sprawiając, że kolejne regulacje nie wprowadzą na strony jeszcze większych głupot. By rozwiązać raz na zawsze problem „cookie” bardziej realne wydaje mi się rozwiązanie typu „pożeracz cookies” w przeglądarkach. Musieliby zastosować je twórcy tych programów dodając – być może nawet domyślnie wyłączoną – opcję „Nie pokazują głupot o cookies, jestem świadomy, że w internet of thins nawet kibel w Wąchocku będzie ich używał”. Wtyczka chowałaby komunikat twórców, którzy po swojej stronie musieli by go jakoś specyficznie otagować. Zrobiłbym to u nas niezwłocznie..

Swoją drogą, czym my się tu zajmujemy. Ludzkość ogląda jakieś komunikaty o cookies nic z ich nie rozumiejąc. Branża się napracowała, ustawodawcy nakombinowali, prawnicy natłumaczyli co to znaczy i co trzebaby. Równocześnie ta sama ludzkość nieustanie pozostaje zalogowana na fejsie i jest na nim obecna praktycznie na każdym serwisie, na który wejdzie. Nie jako komputer o IP nn.uur.mm.err, tylko jako Andrzej Nowak czy Kasia Zawadzka. I nikt im nie mówi „Nasza strona pomaga Facebookowi w dostępie do danych o każdym Twoim ruchu, jesteś frajerem, że tak się dajesz sprzedawać”. Ale to już inny temat…