10 lat

Pierwszy w tym blogu i jeden z pierwszych wpisów na Blox opublikowałem równo 10 lat temu. Serwis zadebiutował troszeczkę później.

Całkiem sporo czasu.

Blox i „Dzię dobry” wyprzedziły epokę – wtedy nikt nie chciał nam uwierzyć, że w blogach będzie się pisać poważne rzeczy.

To był dobre ciekawe lata. Pełne zmian, które nie chcą się zatrzymać i tego nie zrobią.

Miło to pisać z nowej, testowej wersji edytora Blox, która za jakiś będzie służyć wszystkim.

Najlepszego!

Ołówek

Hemingway w Paryżu pisał w kawiarniach. Używał notatnika i ołówka. Kiedyś zafascynowała go kobieta siedząca nieopodal. Myślał o niej, a opowiadanie pisało się samo. Wiele lat później opisał to w książce „Ruchome święto”.

Chyba nigdy nic większego ołówkiem nie pisałem. Dziś namawiam syna, żeby dobrego, zaostrzonego ołówka używał do rozwiązywania zadań. Robią to teraz w zeszytach ćwiczeń. W razie pomyłki długopisem, trudno tam cokolwiek poprawić, przekreślić, dopisać. Z przyczyn biznesowych zwykłe zeszyty są dziś mniej popularne, co jest tematem na inny esej.

Sam piszę przede wszystkim na klawiaturze. Nie tej z notebooka, takiej bardziej tradycyjnej. Wybrałem prosty model logitecha, który ma dość wysokie, przyjemnie stukające klawisze. Stukotowi daleko do remingtona, ale całość do pisania bezwzrokowego nadaje się znakomicie. Tego nauczyłem się jeszcze w czasach dziennikarskich. W połączeniu z tym, że jestem wzrokowcem, pisanie stało się moim podstawowym narzędziem układania myśli. 

Notebook i klawiatura podobno już są z przeszłości. Nie ma dla nich miejsca w erze mobilnej, tu obowiązują ekrany dotykowe. Faktem jest, że iPad i kindle, więc przyrządy wybitnie współczesne, znakomicie nadają się do czytania. Jednak do tempa i sprawności edycji jaką osiągam na klawiaturze w żadnym scenariuszu nie dojdę korzystając z tabletu i jego ekranu. Nawet z pomocą wybitnej aplikacji IA Writer, najwyżej tweeta można na tym skomponować. Może wiersz, nie wiem, nie pisuję, ale jakiż to nonsens.

Tu ponownie pojawia się ołówek. On, iPad i remington, ten prawdziwy, mają coś wspólnego. Trudno pisząc nimi cokolwiek poprawiać, sporo musi się zadziać w głowie, zanim myśli przelejemy na hmm… nośnik. W tym zestawieniu iPad jest urządzeniem zupełnie niestosownym, ale cechę taką ma. Gdyby nie ów iPad, napisałbym jakże to cenną umiejętnością było formułować myśli w głowie, a potem zapisywać je już bez perspektywy poprawek. Niestety nie napiszę, poza tym iPad tego nie powoduje – w końcu wszystko jakoś da się przenieśc i jest to bardziej czyste niż gumowanie. Tylko uciążliwe.

Ołówek, który rozwiązuje – dziś albo jutro – ten problem, jakoś zbiegł mi się w czasie z tym ołówkiem Hemingwaya i – znakomitym – „Ruchomym świętem”. Nowa rewolucja jaka ma dziś miejsce dotyczy urządzeń. Jedno z nich to ołówek Fiftythree. Służy on do szkicowania na iPadzie. Kto bawił się kiedyś aplikacją Paper, będzie wiedział. Ona każdego z nas może uczynić twórcą pięknych rysunków. Weźcie mysz, painta i narysujcie coś ładnego. Męka.

W Paper ciągniecie palcem po tablecie, a aplikacja sprawia, że linia jest gładka i ładna. Pornograficznie wręcz ładna. Cudowne, już nie trzeba umieć, już nie trzeba się męczyć.

Wracając do pisania. Nie próbowałem tego, ale wyobrażam sobie co jest możliwe. Pomaga myślenie o iPadach jako o przedmiotach z przeszłości. Tyle już wyrzuciłem elektronicznego złomu. Mam świadomość, że to czego używam za chwilę stanie się śmiesznie archaiczne. Więc wyobrażam sobie, że siedzę z ołówkiem na fotelu i szybko tworzę notatki. Zasuwam po powierzchni, na której powstaje piękna kaligrafia. Nigdy tak nie potrafiłem pisać. Teraz ja stawiam swoje kanciaste kształty a jakaś kolejna wersja Papera robi z tego kaligrafię. Oczywiście można będzie do tego gadać, ale po cholerę. No i wyobraźcie sobie 10 osób gadających w kawiarni do swoich urządzeń. Albo 30 uczniów w polskiej klasie, albo 300 studentów na wykładzie. Sam w pokoju do tabletu też nie będę gadał.

Gdy myślę o takim sposobie pisania, wychodzi mi, że nie warto. Lepiej sięgnąć po notatnik. Sztuka kaligrafii to coś co warto posiąść. Utrudnienie edycji to dobre ograniczenie. Poza tym, w ramach postępu, pozostanie do rozwiązania jeden problem – coś będzie musiało te urządzenia zasilić. Dziś ten obszar również się rozwija, dlatego zaczynam myśleć o energii zgromadzonej w ludzkim ciele. Może nie dziś, ale jeśli pomyślimy o tym, że ten ołówek, który właśnie powstał za chwile będzie zabytkiem?

Staniemy się bateryjkami zasilającymi te urządzenia…

Planowanie rozwoju – sztorm doskonały

Świat rozwoju produktów jest fascynujący. Większość rozmów dotyczy tu możliwości, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. Angażujemy się w zadania, których wyników nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Przeceniamy korzyści, jakie przyniosą. Prawie wszystko robimy pierwszy raz i nigdy nie wiemy co tak naprawdę zadziała. I choć ciągle się mylimy, uparcie opowiadamy sobie bajeczki o terminach.

Tak, każda decyzja powinna zawierać termin i osobę odpowiedzialną. To dobra praktyka, lecz gdy daty są wymuszoną deklaracją bywają gorsze niż ich brak. Jeśli ktoś mówi, że coś złożonego zrealizuje w określonym czasie, warto go zapytać co daje mu tę pewność. Czy rozumie co musi zostać zrobione i wie, co się może stać? Jeśli potrzebna jest praca wielu osób – co każda z nich wie o swoich zadaniach? Czy już je kiedyś realizowała? Czy ma na nie czas? Im więcej jest zaangażowanych, im bardziej zadanie złożone, tym łatwiej się pomylić. Ostateczna pomyłka zwykle jest większa niż suma pomyłek składowych.

Temat niedawno poruszyła jedna z autorek piszących na Medium (po ponad roku artykuł został usunięty). Nieźle opisuje co wpływa na pomyłki w planowaniu. Przede wszystkim mylimy się, ponieważ nie pracujemy tyle ile nam się wydaje. Jeśli ktoś opowiada wam ile pracuje, nie wierzcie mu. Badania wykazały, że osoby, które deklarują 55-65 godzin pracy w tygodniu, przesadzają o 10. Ci, którzy mówią o 74 – przesadzają o 20. Przeceniamy więc ilość pracy, jaką możemy wykonać w danym czasie. Równocześnie wydaje nam się, że dobrze wykorzystujemy dostępny czas. Tymczasem aż do 60 procent nie spędzamy na pracy. Prokastrynacja to tylko jeden z powodów. Zapominamy o masie rzeczy, które wypełniają nam dni – innych zadaniach, zebraniach, rozmowach a także chorobach i urlopach.

Mylimy się również szacując ile czasu potrzeba, by coś zrobić. Fenomen „złudzenia planowania” jest całkiem nieźle zbadany. Dotyczy obsługi samochodów (jak to jest, że oni mając na coś godzinę mylą się o godzinę?) i budowania mostów. Gdyby nie obowiązywał, project managerowie byliby bez pracy. Planując skupiamy się na najbardziej optymistycznym scenariuszu. Bardzo rzadko schodzimy do poziomu detalu. Nie doceniamy ile każda z rzeczy, które trzeba zrobić, może zająć.

Na to nakłada się specyfika rozwoju produktów – już pisałem o mitach z nim związanych. Kluczem dla problemu planowania jest „inwentarz”, na którym pracujemy. Jest nim informacja. Krąży w postaci słowa, notatek i rysunków, w dokumentach. Pogooglajcie za definicjami: nie jest łatwo informację zdefiniować, jeszcze trudniej jest ją zmierzyć. A jeśli czegoś nie da się mierzyć, trudno jest tym zarządzać. To nie fabryka, gdzie codziennie procesy się powtarzają a wszystko jest zdefiniowane. Przekaz nigdy nie jest całkowicie jednoznaczny – każdy rozumie go po swojemu. Na dodatek często pod niewinnie wyglądającym zapisem kryje się coś złożonego. To okazuje się dopiero, gdy dokładniej się nim zajmiemy. Kto nie robił, nie zrozumie.

No i mamy sztorm doskonały – nie potrafimy planować, nie wiemy co tak naprawdę jest do zrobienia a na dodatek posługujemy się czymś czego nie da się zmierzyć, w procesie, w którym materiał każdy rozumie po swojemu. Mimo to nic nas nie powstrzymuje nas przed tworzeniem ambitnych planów i roadmap. I jakoś to działa.

No właśnie – przeważnie jakoś.

Fikcja produktowa: strategia i wizja

Każdy produkt ma jakąś wizję i strategię. Sytuacje, w których jego właściciel nigdy nie pomyślał o tym co robi, dla kogo i jak, zdarzają się rzadko. Z drugiej strony spisywanie tych rzeczy nie jest popularne. Lepiej wychodzą, gdy komuś np. przy piwku, opisujemy czym się zajmujemy. Gdy start-upowiec po raz 5-ty usłyszy pytanie „dla kogo jest ten produkt” albo „jaki problem rozwiązuje”, to w końcu wpisze to do swojej prezentacji. Będzie ze swoim partnerem (czy jak się mówi w tej branży) działał posługując się tymi ustaleniami, czasem nawet nieświadomie. Co bardziej światły nazwie je po imieniu.

Gdy firma zatrudnia więcej niż kilkudziesięciu tzw. pracowników umysłowych i nie odrabia zadań domowych należycie, na korytarzu zaczynają się pojawiać pytania „jaka właściwie jest nasza strategia?”. To zdrowy objaw – ludzie interesują się kierunkiem, w którym zmierza budynek. Gdy jest odpowiedź moga ją krytykować, a podchodząc pozytywnie – lepiej działać. Strategia się więc przydaje. Poza nią wizja i jeszcze parę rzeczy powodujących, że przestają być tylko interesującą opowieścią.

Zacznijmy od wizji, bo to właściwa kolejność. Ona określa tożsamość i mówi, co robimy, co chcemy osiągnąć i gdzie chcemy być w ciągu 2-5 lat. CEO LinkedIn Jeff Weiner mówi: Na świecie jest 3,3 mld profecjonalistów i LinkedIn chce być zawodową tożsamością każdego z nich. Chce też by każda firma na świecie utrzymywała profil na LinkedIn i używała serwisu do zatrudniania. Niewiele więcej trzeba, ale ustalenie tych paru zdań nie jest łatwe.

Strategię określa się po ustaleniu wizji. Wizja mówi „wygramy wojnę”, strategia „wystrzelimy dużo rakiet”. Mniej więcej – tak to łatwiej zapamiętać. Nie udaję eksperta, ale wiem, że ze strategią jest jak z UX: większość osób, które posługują się tymi określeniami nie potrafi ich wytłumaczyć. Strategie piszą wszyscy bez względu na to co w jej ramach powstaje. Czasem jest to „roadmapa” czy inny pseudoplan, czasem opowieść o sytuacji rynkowej, najcześciej fantazyjny i mało treściwy powerpoint.

Strategią ludzie nazywają tyle różnych rzeczy, że powstał nawet blog skupiający się na cytowaniu różnych jej definicji. Niestety zgubiłem link. Zamiast niego polecam świetny tekst w nieocenionym HBR: „Don’t let strategy become planning”. Mówi, że strategia to zbiór wyborów dotyczących tego co chcemy osiągnąć, jak będziemy o to walczyć i czego do tego potrzebujemy. Na tym poziomie nie trzeba studiować tematu, żeby zacząć go realizować z sensem.

Więc wiemy gdzie chcemy być i jak tam dojdziemy. To dużo ale zanim cokolwiek zrobimy, jest to fikcja. I teraz zaczynają się schody.