Podcast zamiast wpisu – Nie tylko design

Tym razem zamiast wpisu podcast. Tomek Skórski był uprzejmy zaprosić mnie do swojej audycji „Nie tylko design”. Spotkaliśmy się i powstało blisko dwie godziny rozmowy tylko w niewielkim stopniu poświęconej tematowi designu.

Podcasty są świetne i warto się nimi zainteresować. Na rynku anglojęzycznym obecnie przeżywają renesans. U nas też jest z czego wybierać. W temacie projektowania „Nie tylko design” jest pionierski i prowadzony z godną podziwu konsekwencją od ponad półtora roku.

Spotkaliśmy się w styczniu, więc prace nad dźwiękiem trochę zajęły. Przez godzinę i 40 minut rozmawiamy o różnych rzeczach, m.in. o tym ilu jest projektantów w Gazeta.pl i dlaczego dziś znacznie mniej, niż 8 lat temu (wtedy mieliśmy już spory dział UX). Opowiadam o książce „Jak zostać mistrzem” i znaczeniu mentoringu na drodze rozwoju zawodowego. Ponieważ w czasie nagrywania audycji sporo pisałem nt. OKR-ów, poruszyliśmy również ten temat.

Tomek zadał pytanie, które często pojawia się w kontekście OKRów – czy są w jakimś stopniu powiązane z premiami. Nie był pierwszym, którego zaskoczyła odpowiedź: nie są a nawet nie powinny. Zwykle ludzie robią wtedy zawiedzioną minę i mówią „Jak to, nie ma premii?”. Nie mogą być, jeśli cele mają w nich być stawiane ambitnie i mają zmuszać do ryzyk. W takim kontekście premia finansowa może działać demotywująco.

Więcej w rozmowie – zapraszam do posłuchania. Dla mnie słuchanie siebie to dziwne doświadczenie, ale sami ocenicie czy to ciekawe. Dla tych, którzy się nie odnajdują w podcastach mała rada: najlepiej załadować plik do telefonu i słuchać tego w drodze do pracy, zamiast muzyki. Jeśli blisko dwie godziny to za dużo, większość aplikacji podcastowych (np. Podcast Addict) pozwala przyspieszyć odtwarzanie bez strat dla odbioru. Tekst można puścić ciszej niż muzykę – to zdrowsze dla słuchu. Dobrze spędzicie czas i może się w ten sposób czegoś nauczycie. Uwaga: słuchanie podcastów uzależnia, ale warto.

Pomysły warto mnożyć

Ktoś już miał twój pomysł. Pomysły są tanie, liczy się realizacja. Jeden pomysł to za mało, musisz mieć ich więcej. Zarządzanie pomysłami to temat pełen sprzeczności.

Czasem chodzi o pomysł na produkt, czasem na modyfikację lub nową funkcjonalność. Przychodzi nam do głowy wraz z przekonaniem, że nikt tego jeszcze nie wymyślił. Ego mówi, że jestesmy oryginalni. Nauka natomiast, że przy danym stanie wiedzy różni ludzie wpadają na to samo. Świadomość, że „ktoś na pewno już to wymyślił”, jest mało motywująca, więc ignorancja pomaga. Ktoś, kto uważa się za wyjątkowego, więcej będzie próbował. Na szczęście większość z nas uważa się za wyjątkowych.

Ego podpowie, że to co właśnie przyszło nam do głowy to rozwiązanie problemu. Znowu błędnie. W praktyce pierwsza próba nigdy nie daje efektu. Parametry, które śledzimy nie chcą się zmieniać. Trzeba mieć 10 pomysłów, żeby trafić z jednym. Czytałem o bardzo sensownym podejściu w Apple (piszę z pamięci). Zaczyna się z 10 koncepcjami by wybrać 5, opracować i sprawdzić 3 a wdrożyć jedną.

Wyniki wdrożeń mogą być mylące. Czasem robimy coś bardzo źle a i tak wychodzi. Uznajemy, że jesteśmy świetni, rozwijamy produkt, jedno wdrożenie po drugim. Produkt się komplikuje, ale rośnie, KPI się zmieniają we właściwą stronę. Wniosek? Robić więcej. Nie zadajemy sobie pytania co jest prawdziwą przyczyną wzrostu. A co by było, gdyby nie robić nic? Może nie ma się czym martwić.

W rozwoju produktów potrzebujemy wielu konkurujących ze sobą konceptów na to jak coś poprawić, zmienić, rozwinąć. Naszym zadaniem jest powodować, by były. Nie akceptować sytuacji, w której jest ich „akurat tyle, żeby wypełnić plan na najbliższe miesiące”. Potrzebny jest zbiór koncepcji, które ze sobą walczą jak głodne psy o kawałek mięsa. Potrzebne są warunki dla tej walki. I dobre wnioskowanie o tym, co naprawdę zadziałało.

Potrzebna jest też świadomość, że rzadko co zadziała. Trzeba równocześnie wierzyć w pomysły i podchodzić z pokorą do swoich możliwości intelektualnych. Testować wiedząc, że porażka testu nie musi oznaczać problemu z pomysłem. Sukces jest iloczynem jakości pomysłu i sensowności implementacji. Jeśli coś nie wychodzi to przyczyną może być zła implementacja. Rzecz jest przydatna, ale tak zbudowana, że użytkownik nie jest w stanie zobaczyć wartości i skorzystać. Prosta sprawa ten rozwój produktów…

Benchmarking to zło

Zobaczmy co ma konkurencja, zróbmy listę funkcjonalności i na tej podstawie stwórzmy roadmapę. To jedna z gorszych i bardziej popularnych praktyk w rozwoju produktów.

Benchmarking jest szczególnie popularny w produktach cyfrowych, gdzie podglądanie jest niezmiernie łatwe. Można znaleźć gotowe serwisy, które porównują dostępne zestawy funkcji w podobnych produktach. Sięganie po taką inspirację nie jest całkiem złe – czasem warto od tego zacząć, zamiast wymyślać koło. Niestety rzadko kończy się na inspiracji.

Benchmarking tworzy iluzję prawdziwej pracy nad produktem. Można spędzić tygodnie opisując to co gdzieś juz działa. Zdarza się nawet, że w efekcie takiego zajęcia ważni ludzie zachwycą się rezultatem, którym jest jakiś plan rozwoju. Jednak będzie to tylko zestaw niesprawdzonych teorii lub obraz opóźnienia.

Gdy jesteśmy pierwsi na lokalnym rynku i kopiujemy coś ze świata to może nie jest taki duży problem. Gdy się scigamy, inwestowanie w rzeczy, które ma konkurencja utrwala opóźnienie. Nie budujemy żeby wyprzedzić, tylko by dorównać. W tym czasie inni gracze mogą się już zastanawiać jak pozbyć się danej funkcji, bo przecież nic nie daje.

Opis funkcji, które trzeba mieć bo inni mają to kult kargo (jeśli nie wiesz co to jest, pogooglaj). Oglądamy tylko to co widać, nie znamy powodów, dla których powstało. Nie wiemy czy działa, jaką wartość przynosi użytkownikom i biznesowi. W dłuższej perspektywie można być pewnym tylko tego, że każda funkcja komplikuje produkt i jego utrzymanie.

Benchmarking nie prowadzi do wyborów i nie ma nic wspólnego ze strategią. Literatura uczy, że produkt powinien się wyróżniać – wygrywa, jeśli właściwe rzecz robi lepiej niż produkty alternatywne. Nie da się osiągnąć takiego staniu, gdy nie został dokonany wybór.

Benchmarkowanie oddala twórców produktu od użytkownika. Ustalenie jakie mają potrzeby jest trudniejsze i bardziej czasochłonne. Wymaga rozmowy z ludźmi, która nie jest łatwa. Jeszcze trudniejsze jest wyciąganie z niej dobrych wniosków. Długa roadmapa z rzeczami do zrobienia wywołuje zwykle poczucie, że sporo musimy nadgonić a to oznacza niewiele przestrzeni na weryfikację.

Umiejętne podglądanie nie jest samo w sobie złem. Można dzięki niemu sporo się dowiedzieć, można ustalić listę pytań i tez, można mieć materiał do rozmowy z użytkownikami – najlepiej takimi, którzy już używają i wiedzą co produkt robi dobrze, a co nie. Jednak sam benchmarking jest jak cukier. Gdy przygotowujesz potrawę i masz wątpliwości – dodaj cukru. Na pewno będzie przyjemniej, to nie znaczy, że lepiej.

Tymczasem nie chodzi o to, żeby było przyjemniej.

Rok dyscypliny

Rok temu w marcu zdecydowałem, że raz na 2 tygodnie napiszę na tym blogu coś niekrótkiego. Tym razem nie jest to interesujący wpis. To podsumowanie roku pisania, z którego można się dowiedzieć niewielu ciekawych rzeczy.

Zacząłem 9. marca wpisem o nicnierobieniu. Od tego czasu w każdy piątek, z dokładnością do poniedziałku coś publikuję. Nie ogłaszałem tego publicznie, swoje cele najlepiej trzymać dla siebie. Inspiracją był podcast, a właściwie jego gość, Seth Godin, który publikuje coś codziennie. Uznałem, że przy obecnym trybie pracy, rytm dwutygodniowy będzie do zrobienia. Przy okazji pozwolić poukładać zgromadzoną wiedzę na różne tematy. Jak mówią, żeby się czegoś nauczyć, trzeba napisać o tym książkę.

Udało się zachować regularność, mimo urlopów, świąt i podobnych. Czasem musiałem zrobić 2 rzeczy w krótszym czasie (nie pisałem na urlopach). Czasem pisałem bardzo krótko, czasem oportunistycznie wykorzystywałem to, nad czym i tak pracowałem – np. prezentacja o OKRach.

Mam zobowiązania zawodowe, które są ważniejsze. Dbam też o czas prywatny. Skąd więc czas na pisanie? Wszyscy mamy tyle samo czasu, różne rzeczy jednak z nim robimy. Zyskałem go m.in. niemal całkowicie odcinając się od Fejsa, o czym już wspominałem. Poza tym w niewielkim stopniu – już od 2-3 lat – śledzę bieżące wiadomości. Jeśli już czytam coś, to po coś. Pytam zanim zacznę i częściej nie zaczynam. Taka dieta uwalnia zaskakująco dużo.

Z drugiej strony – nawyk robi swoje. By coś mieć gotowego w piątek za dwa tygodnie zaczynam dużo wcześniej. Wiem na 2-3 notki do przodu, o czym napiszę. Ledwo opublikuję materiał, przygotowuję draft następnego. A potem już tylko piszę i edytuję. Najwięcej jest tych edycji. Pół godziny co dwa dni daje duży postęp, zwłaszcza jeśli dotyczy rzeczy, którymi i tak się zajmuję. Nie pisząc mogę w końcu trochę myśleć o tym co napiszę.

Zdecydowałem się nie zajmować dystrybucją. Wrzucam tylko linki do wpisów na Twittera i LinkedIn. Lepiej działał LinkedIn, po redesignie jednak przestał. Nie ma mnie na Facebooku i pisząc o tym konsekwentnie wyłączyłem wszystkie zachęty do sharowania. To oznaczało „socialistyczne harakiri”. Liczba sharów spadła jak z przepaści.

Popularność wpisów najczęściej wynikała z tego, że ktoś wrzucał je na fejsa właśnie. Jak łatwo policzyć powstało 26 wpisów. Na trzy zwrócę uwagę:

Najbardziej popularnym okazał się taki, który w zasadzie był przeze mnie zapomniany: Inwestujcie w zespoły a nie produkty. Miałem poczucie, że to jest coś tak oczywistego, że dawno to już napisałem.

Ważnym był cykl o OKRach, którego eksplorację najlepiej zacząć od tego z prezentacją (link dużo wyżej).

Istotnym, choć w niszy, echem odbił się dwuczęściowy wpis o roli sponsora w rozwoju produktu. Te echa to są czasem rzeczy, których tylko ja doświadczam. I to te najtrudniejsze do napisania teksty są pod tym względem najlepsze – mimo małej popularności. Ich tworzenie pozwala na przemyślenie i poukładanie tematu i czasem prowadzi do interesujących kontaktów i rozmów.

Zamierzam pisać dalej. Zmieni się tematyka, będzie więcej tematów związanych z zarządzaniem, takich jak OKRy.