Wszystkie artykuły są dla Googla i Facebooka

Mamy coraz większy wybór darmowych, coraz gorszych treści. Tak biznes mediowy adaptuje się do świata, w którym rządzi search,  social i efektywność. Czy cała ta technologia i wiedza jest tylko po to, żebyśmy mogli zaglądać w dekolty?

„My media” zespuliśmy internet. Pisałem, że moje motywacje do blogowania są niezbyt szlachetne. To jednak nie jest nawet czubek góry lodowej. W wyścigu między producentami treści o uwagę wszyscy sięgają do podobnych metod i w efekcie dają ludziom to czego potrzebują. Niestety nie potrzebują niczego szczególnie wartościowego. Przynajmniej gdy znaczenie ma skala.

„My Media” sięgają do tych metod, ponieważ jakość przestała się bronić. Niewiele można zdziałać dzięki marce, gdy większośc (wg danych zasięgowych) ludzi gógla lub siedzi na Fejsie. Jeśli chce się mieć wyniki, nie można ich pomijać w swojej działalności. Przykładów na to, że dobrze się na tym wychodzi jest wiele. Samo „My Media” to nie tylko wydawcy. Dzięki umiejętności poruszania się w tych ekosystemach dziś ruch może budować każdy. Im lepiej je rozumie, tym skuteczniej. Poruszając się w socialu i googlu efekty dziś osiąga się szybciej niż budując wiarygodność – czy nawet próbując eksploatować już zdobytą.

Nie chodzi tylko o historie typu „Na czerwonym dywanie odpiął jej się guziczek. Nie uwierzycie co zrobił jej partner”. Tytuł ma znaczenie i takie pomagają. Jednak nawet treści bardziej ambitne lepsze wyniki robią dzięki opakowaniu i przemyślanej dystrybucji. Kilka lat temu w branży dużo mówiło się o dziele sztuki zwanym „Snow Fall” – multimedialnej historii wyprodukowanej przez New York Times. To był taki artykuł na sterydach – z infografikami, prezentacjami i wideo. Dziś nie widać eksplozji snowfallątek, wygrały liczby. Można robić rzeczy taniej, bardziej efektywnie i skutecznie. BuzzFeed czy Huffington Post nie wygrywają lepszymi treściami, tylko sprytem i zwinnością. Obserwują liczby, sprawnie poruszają się w socialu, wyciągają wnioski.

Z czego to się składa? Przepis nie jest bardzo skompikowany, wszystko zależy od realizacji. Potrzebny jest tytuł i zdjęcie, które się klikają. Układ stron i elementów, które powodują, że ściągnięci na stronę użytkownicy chętniej dzielą się materiałem i eksplorują kolejne. Na wyższym poziomie – rozwiązania powodujące, że użytkownik widzi właśnie rzeczy, które klikają się najlepiej.

Wszystko to budowane jest z wykorzystaniem metod wypracowanych w dużej mierze przez projektantów UX. W testach A/B analizuje się duże ilości danych, wybiera optymalnie rozwiązanie. Paradoks polega na tym, że w zasadzie każdy z projektantów, którzy dziś to robią zaczynał prace z myślą „robić dobrze użytkownikowi” (przy okazji realizując cele biznesu). Dziś wielu z nich robi dobrze głównie wydawcy/sprzedawcy. Konkurencja powoduje, że produkt „treść” staje się coraz bardziej skuteczny, to nie znaczy, że lepszy. To znaczy, że potrafi więcej ludzi wkręcić w serie otumaniających klików.

Będzie tylko gorzej.

Dziś istnieją jeszcze jakieś bariery językowe (poczytajcie przetłumaczone na polski opinie w Tripadvisorze). To jednak tylko przejściowe kłopoty, za 10 lat nie będziemy już o nich pamiętali. Cokolwiek będzie tłumaczyć nam internet w locie, zrobi to w sposób niemal naturalny. Wyobraźcie sobie teraz, że cały BuzzFeed (albo jakiś jego przyszły chiński pogromca) jest bez większego intelektualnego wysiłku dostępny dla każdego cookie w Polsce. Cookie będą przeszczęśliwe i nikt nie ostrzeże ich komunikatem, mówiącym o możliwościach ich wyłączenia.

Będzie też lepiej.

Nieznacznie przesadzam, ciągle w tym wszystkim powstają wartościowe rzeczy i one również na takiej dystrybucji skorzystają. Jest Longform, jest Medium, jest Wait But Why i masa innych pasjonujących miejsc, w których powstają jakościowe treści, których twórcy robią swoje bez przechodzenia na ciemną stronę mocy. One też mogą zyskać na tym złamaniu barier językowych.

Pytanie tylko ilu ich tak naprawdę się utrzyma…