Dlaczego pisanie jest ważne?

Umiejętność klarownego pisania nie traci na znaczeniu. Jest narzędziem komunikacji, elementem procesu podejmowania decyzji i codziennej dyscypliny. Nawet w erze czatu warto na nią zwracać uwagę.

Dlaczego potrzebne są notatki z ustaleń i spotkań? Ponieważ nasze umysły są zawodne. To co w nich zostaje z czasem coraz bardziej się różni od tego, co ustaliliśmy. Dlatego najlepiej jest spisywać decyzje zaraz po spotkaniu. Zabawne, że często już w momencie gdy przychodzi mail z notatką widzimy jak trudno jednoznacznie je uchwycić.

Pisemne notatki tworzą archiwum danych, do którego można wracać i sprawdzać czy sprawdziło się to, co przewidywaliśmy. Zmuszają autorów do bycia bardziej precyzyjnym niż wtedy, gdy coś mówią. Są środkiem samodyscypliny. Samo zapisywanie ustaleń i zobowiązań powoduje, że stają się ważniejsze. Pisanie jest ważne, czytanie nie zawsze. Sam fakt, że coś jest gdzieś spisane nadaje temu moc.

Myśli z powyższego akapitu zaczerpnąłem z książki „High Output Management” Andy Grove’a, jednego z założycieli Intela, który zmarł w tym roku. Grove był praktykiem, robił wszystko co ma wpływ na powodzenie biznesu i spisał swoje przemyślenia w niezwykle klarowny sposób. Sięgnąłem po tę książkę m.in. po to, żeby pogłębić temat OKR-ów – prostego systemu zarządzania celami. Przy okazji natrafiłem na jedną z najlepszych książek o zarządzaniu. Szczerze polecam.

Paradoks Scrum Mastera

Potrzebujemy Scrum Mastera czy nie? By dobrze wypełnić tę rolę potrzeba talentów społecznych, umiejętności pracy z grupą, dyscypliny i konsekwencji a to nie są rzeczy dostępne jak ocet. 

Agile nie zniknie z horyzontu. Poczytajcie choćby „Embracing Agile” z kwietniowego Harvard Business Review. Jego opublikowanie można uznać za oficjalne namaszczenie podejścia zwinnego. W „Forbesie” Steve Denning gratulował nawet autorom opublikowania artykułu „w tym Watykanie menedżmentu”. 

Jednym z odcieni agile jest scrum. W tym podejściu nie ma kogoś takiego jak Project Manager. Są za to Produkt Owner i Scrum Master. Tego drugiego najczęściej myli się z pmem, podczas gdy to o pierwszym się mówi, że to „jego projekt”. Po tej zmianie nikt już nie wie o co chodzi.

Scrum Master dużo mniej od pma wie o tym co jest robione, bardziej skupia się na tym, jak przebiega praca. Może nie rozumieć zawartości i robić dobrze to, co robi. Jeśli sięgniemy do źródeł przeczytamy wdzięczne określenie, że Scrum Master jest służącym-przywódcą zespołu. Ma np. chronić zespół przed utrudnieniami. Czasem utrudnieniem może być brak kawy czy miejsca na spotkanie, co daje świetną furtkę do roli sekretarki.

Tymczasem taki zawodnik musi być mistrzem metody, znającym na wylot używane w niej narzędzia oraz sens ich istnienia. Ten sens często miesza się nam ze ślepym stosowaniem formy. Bez względu jakie modne nazwy albo skróty mają podejścia za często skupiamy się w nich na opakowaniu zapominając czemu służą. Tymczasem w większości metodyk pracy zwanej zespołową chodzi w gruncie rzeczy o to, żeby się żółwie nie rozbiegły.

Ta urocza metafora opisuje sytuację, która zdarza się gdy kilka inteligetnych osób pracuje nad czymś razem. Im są bardziej dynamiczne i inteligentne, tym łatwiej im się zagubić w tym, co robią. Wtedy musi wkroczyć ktoś, kto przywróci ich na właściwe tory.

W scrumie takie sytuacje powinien wyłapywać Scrum Master. W ten sposób „facylituje proces”. Żeby było mu łatwiej, może sięgać po różne narzędzia, które poznał na szkoleniach i w manualach. Jednak ważniejsze tu jest zrozumienie procesów, które zachodzą w grupie. Jeśli będzie tylko pilnował procedur i organizował spotkania, łatwo stanie się sekretarką. Natomiast w idealnym układzie powinien być w stanie nauczyć zespół by sam się organizował.

Zarządzanie produktem jako źródło problemów społecznych

Co dwa tygodnie opisuję na tym blogu różne aspekty rozwoju produktów cyfrowych. Ta dziedzina ma coraz większy wpływ na naszą codzienność. W tym nietypowym wpisie chciałbym skupić się na społecznych skutkach niemądrych decyzji produkt ownerów. Niezbyt to poważne, ale poziom stresu w społeczeństwie będzie wzrastał jeśli nic się nie zmieni.

Złe działanie albo zmiana produktu, może być przyczyną frustracji. Jak dzieci się zachowują, gdy nie ma wifi? Twój puls przyspiesza, gdy coś co powinno działać nie działa (muzyka w Spotify, film w Netfliksie). Co się dzieje, gdy coś się zaktualizowało i wygląda lub zachowuje się zupełnie inaczej niż przedtem? Ta jedna kluczowa funkcja została przebudowana, schowana albo wręcz zlikwidowana? Te problemy pierwszego świata, dziś dotyczą głównie rozrywek, ale jutro…

Kiedyś rzeczy służyły latami. Odtwarzam płyty z gramofonu, który wyprodukowano w połowie lat 80 w Niemczech. Sądzę, że nie będę potrzebował następnego – nie ma tu grama automatyki, silniczek jest w zasadzie wieczny. Współczesne produkty też potrafią długo działać. Mam jeden z wczesnych odtwarzaczy mp3 walkman Sony. Ma interfejs z muzeum ale… znakomicie brzmi i można go podłączyć do wzmacniacza w trybie z sygnałem dostosowanym do line-in (tryb słuchawkowy to nie to samo). Rzadko go używam, ale pewnie pociągnie jeszcze ze sto lat wytrwale realizując swoją podstawową funkcję.

Coraz rzadziej rzeczy tak się zachowują. Poza materialną nietrwałością (wszystko się rozpada, trwa najwyżej 5 lat) mamy problem nietrwałości funkcjonalnej. Szklany, dotykowy interfejs się aktualizuje i zmienia. To co pod nim też, nie zawsze w zgodzie z interesem i potrzebą klienta / użytkownika. Dziś coraz trudniej powiedzieć, co w zasadzie kupujemy. Oto ekstremalny przykład: HP za pomocą aktualizacji oprogramowania uniemożliwił w niektórych modelach swoich drukarek korzystanie z alternatywnych wkładek z tuszem. Raczej nie w interesie użytkownika.

Rozwój produktów ma u podstaw potrzeby użytkownika. Produkt ownerzy starają się sprawiać, żeby więcej ludzi, chętniej i w określony sposób używało ich stron czy aplikacji. By to robić dobrze muszą tych użytkowników zrozumieć i dotrzeć do ich potrzeb. Przynajmniej powinni, bo o wiele łatwiej jest wypuszczać nowe wersje. Gdy produkują zmiany i funkcjonalności, widać, że coś robią. Problem w tym, że użytkownicy w zasadzie nie chcą nowych wersji.

Zawsze zdumiewało mnie, jak bardzo ich nie chcą. Nawiasem mówiąc, żeby to wiedzieć, trzeba mieć produkt, który uzależnia i jakiś kontakt z użytkownikiem. To był problem już w dawnej branży softwarowej. Firmy tworzyły nowe oprogramowanie a klienci pozostawali przy starym. W cyfrowych produktach masowego rażenia jest to samo. Fejs wdraża jakieś dodatkowe przyciski, ludzkość zostaje przy lajku. Gdyby lajka przy tym rewolucyjnym ruchu na coś wymienić, kto wie czym by się to skończyło. Pół świata nie wiedziałoby co robić w wolnym czasie. Sam tego doświadczam. Gdy Deezer zabrał skrót do szukania z podstron aplikacji w telefonie przeżyłem rozterkę użytkownika (^#@*&!) oraz profesjonalisty (po co? po co?).

Lajki i aplikacje do muzyki to mały problem. Tu produkty mogą służyć do rzeczy ważnych (muzyka) ale wiele od nich nie zależy. Jeśli jednak używamy aplikacji banku, a ona się zaktualizuje i nie wiemy jak zapłacić… to już może być problem. Co będzie gdy pewnego dnia kuchenka, pralka czy lodówka z inferfejsem nowoczesnym zacznie się zachowywać po swojemu? Kłopot z przyrządzeniem śniadania może mieć trudne do przewidzenia skutki społeczne. Prowadzić do rozpadu rodzin czy też rozmaitych manifestacji.

Robienie zmian i nowych wersji tak, by użytkownicy z wygodą i przyjemnością korzystali dalej to sztuka. Nielicznym wychodzi, ale to taki stan w rozwoju tego zawodu, że firmy i ludzie głównie się uczą. Pozytywną ewolucję w tym zakresie obserwuję w produktach Google. Trudno dziś ich nie używać. Był taki okres, kiedy po zmianach regularnie przychodziła mi do głowy refleksja „jak można mieć tylu zdolnych ludzi i robić takie idiotyzmy”. A to typografię na liście wyników spieprzyli. A to pozmieniali w mapach i nie wiadomo było jak włączyć korki. Nawet na to zdarzyło mi się narzekać, choć to wiele nie wnosi. Dziś mam wrażenie, że nadal dużo zmieniają lecz nie wprowadzają nowych rzeczy masowo, tylko testują i wypuszczają tylko sensowne rzeczy. Tak działa dobry produkt management. To jest rodzaj ewolucji, którego potrzebujemy, bo uzależnieni od software’u zwariujemy. A jeśli kiedyś nasze dzieci będą integrować sobie oprogramowanie z mózgiem to już naprawdę….

Jak sobie radzić z terminami?

Planowanie dat w rozwoju produktów przynosi więcej szkody niż pożytku. Są jednak sytuacje, kiedy nie można terminów uniknąć. Co robić a czego wtedy unikać?

Jak już pisałem, ustalanie terminów w projektach rozwojowych przypomina wróżenie. Czasem jednak nie ma wyjścia i trzeba coś zrobić w określonym czasie. Może to wynikać ze zobowiązań, zmian prawnych lub wydarzenia, którego nikt nie przesunie. Może też wynikać z potrzeby poprawy wydajności.

W pewnych sytuacjach narzucenie terminu mobilizuje. Prawo Parkinsona mówi, że praca wypełnia cały dostępny czas. Można wykorzystać termin, by je złamać. Przypomnijcie sobie jak sprawnie zamykacie sprawy przed dłuższym urlopem. Można posprzątać zaległości robiąc na serio ćwiczenie „co bym zrobił, gdybym w piątek szedł na urlop?”. Podobnie jest, gdy umawiamy się ze sobą na określony efekt np. „zakończę ten dokument dziś do 17stej”. W większej skali można przyjąć np. „do marca 90 proc. użytkowników będzie korzystać z nowej wersji systemu” i odwrócić problem pytając co trzeba zrobić, by to było możliwe.

Wiadomo, że parametry projektu są ze sobą powiązane. Programiści powtarzają chętnie, że nie można równocześnie robić rzeczy szybko i dobrze. Kiedy trzeba czegoś dostarczyć na termin niezbędne jest ograniczenie liczby rzeczy, które zostaną zrobione. Z pewnych elementów – których tworzenie zwykle uwzględnia się budując wielkie harmonogramy – trzeba zrezygnować, w innych pójść na skróty.

Gdy walczymy o termin ofiarą padają rzeczy, które mogą nie być kluczowe. W warunkach bojowych takie decyzje podejmuje się bardzo sprawnie. Lepiej jednak zawsze wiedzieć, co jest ważne. Priorytetyzacja jest kluczem, ale w normalnych warunkach jest trudna, bo wolimy trwać w iluzji, że możemy mieć wszystko. Lepiej jednak się rozwija produkty gdy wdrożenia wynikają z nieustannej priorytetyzacji a miarą powodzenia jest wzrost dostarczonej wartości w czasie. W tym podejściu ważniejszy od terminów staje się rytm pracy.

Dobre zespoły rzadko potrzebują zrywów, stale pracują żwawym tempem. Jeśli jednak działamy na termin, od samego początku warto sobie narzucić tempo. W kulcie daty jest o to trudniej. Wygrywa podejści studencko-amatorskie: zaczynamy powolutku, data wydaje się odległa, pierwsze tygodnie spędzamy w beztrosce, potem zarywamy noce i weekendy. Chwała bohaterom, ale tak nie warto.

Rzadko kto rozumie te wszystkie zależności. Dlatego ważna jest komunikacja z otoczeniem. Od początku warto uświadamiać partnerów i tzw. interesariuszy jak działamy, z czego to wynika i gdzie w danym momencie jesteśmy. Trzeba zarządzać oczekiwaniami, komunikować postęp oraz wyłapywać problemy (które się pojawiły i z którymi się mierzymy). Inna będzie reakcja gdy po 3 miesiącach ciszy przyjdziecie z problemem i wiadomością „prosimy o przesunięcie deadlinu”, inna, gdy od samego początku kluczowe osoby będą wiedziały jak nam idzie. Są przypadki, w których to nic nie da, częściej jednak można uzyskać wsparcie np. w podjęciu trudnych decyzji.

Sama data jest ważnym elementem tej komunikacji. Jeśli nie jest z góry narzucona warto zastosować trick z branży filmowej. Tam dopiero na kilka miesięcy przed finałem podaje się dzień premiery. Wcześniej określa się ją ramowo np. podając miesiąc albo kwartał. Na wczesnym etapie zobowiązania warto podawać orientacyjnie.